Strona:Antoni Lange - Róża polna.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kość (nawet państwu Jerzym przebaczyłem), że zamierzałem już i tym dzieciom kupić figurki czekoladowe, gdy zdarzył się niespodziewany wypadek.
Nie zauważyliśmy, że oprócz nas jeszcze jedna istota stała koło witryny sklepowej. Był to pies, z rasy małych buldogów, którego oczy naiwne i dobroduszne tworzyły zabawny kontrast z okrutnym wyrazem mordy, zbrojnej w mocne, białe, wystające nazewnątrz zęby. Stał tuż koło mnie i przyglądał się nie wiem czemu; raczej dzieciom lub mnie, niż wystawie.
Nie zwracałem na niego uwagi, gdyż milczał, sapiąc tylko pocichu, a ja całą duszę umieściłem w czekoladzie.
Naraz — najniespodziewaniej — poczułem ostre zęby buldoga, który — zdradziecko a milczkiem ugryzł mnie w łydkę tak, że poczułem dotkliwy ból. Odwróciłem się, a złośliwy pies zaczął gwałtownie szczekać, aż dzieci przestraszone uciekły. Ja zaś mimowoli spojrzałem w ukąszone miejsce i, o horror! spodnie moje były tam misternie podarte w formie prostokątnego trójkąta; na wierzchołku kąta leżała kropla nagle zastygłej krwi.
Pierwsza moja myśl była, że to pies wściekły, i że zginę od straszliwej, nieludzkiej choroby.
Nigdzie dziś — chyba u znachorów na głębokiej wsi — nie dostanie kobry!
Co tu robić? Do doktora! Ale na Boa — już minuta po szóstej! Odłożyłem to na później: mogę przeczekać sześć godzin, bo dopiero po takim czasie trucizna działa. Tymczasowo — rzecz z departamentu spraw zewnętrznych — ale bardzo ważna: trzeba przyprowadzić garderobę do porządku.
Siadam do dorożki.
— Hoża, Nr. X. do Szymona.
— Szymon — był to dyrektor pośpiesznego zakładu reparacyjnego; w oka mgnieniu ci tam poprawiano