Strona:Antoni Lange - Róża polna.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ła czasu przybrać się należycie. Oczy miała podczerwienione, jakby płakała. W pierwszej chwili przypuszczałem, że — jaka scena z ciotką, albo może Stasiek przykrość jej zrobił: słowem, niespokojnie patrzałem na tę ptaszynę, w której sercu widocznie kołatało jakieś niespodziewane nieszczęście.
— Panie! — zawołała, wszedłszy do mego gabinetu — musi pan mię ratować... to jest nie mnie... Dziecko... Właściwie nie dziecko, bo jeszcze niema dziecka... To ten rudy malarz, co wygląda jak bandyta — wszystko przez niego.
— Niechże się pani uspokoi, na miłość Boga... Nic pani nie rozumiem... Co się stało?... Może szklankę wody...
— Dobrze, niech mi pan da szklankę wody.
Natychmiast wykonałem jej życzenie, a gdy się uspokoiła, zacząłem ją pytać, co się stało.
— Eliza! — powiedziała mi na to — i zrozumiałem wszystko. — Pan wie, że Eliza długo była chora, a nikt nie wiedział, co jej jest, bo doktór nawet cioci nie chciał powiedzieć. Ale teraz to już nie można ukrywać, bo wszystko się ujawniło — i Eliza sama powiedziała. Ona jest shańbiona, a to wszystko przez tego malarza, co do niej chodził nocami przez okno. I teraz ona jest brzmienna (powiedziała to surowo i mocno, jakby podkreślając swą odwagę i świadomość, że wymawia takie słowo) i będzie miała dziecko — i to bardzo niedługo. Jak tylko ciocia się o tem dowiedziała, to się wielce rozgniewała i powiedziała: Taki skandal w moim domu! Nie można pozwolić! Eliza nie będzie już u mnie! Niech sobie szuka gdzie indziej przytułku, nie u mnie — i t. d., i t. d. Nie dziwię się cioci, bo to kobieta staroświeckich przekonań, zresztą bardzo szanowna, ale nie rozumie, że temu wszystkiemu jest winien ustrój społeczny. Ale tymczasem trzeba przecież ratować pannę Elizę, nie