Strona:Antoni Lange - Róża polna.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wanie — wydawało mi się nieskończenie harmonijnem — doskonałem, wyjątkowem, jedynem. Nie, ten cynizm moich przyjaciół, zresztą i mój własny — to przecież ślepota i nic więcej. Poprostu przejrzałem i stałem się jasnowidzący.
Spotkałem się kiedyś z Janem Podobłocznym, który, choć bywał na naszych zebraniach, to jednak miał odmienne pojęcia o miłości, gdyż kochał się raz jeden tylko w życiu, i żona jego — jak mówił — była nadzwyczajnem medjum miłosnem. Nie objawiając mu tajemnicy, pytałem go dyskretnie o pewne fenomeny psychiczne, jak je rozumieją okultyści — i z jego objaśnień dowiedziałem się, że wszystko właśnie odbywa się tak, jak u mnie: nadzwyczajne przeczulenie, jasnowidztwo, odczuwanie na odległość, wyjątkowa promienność widzeń sennych i t. d. Świat mi się ubarwił tak jaskrawo i żywo, jakbym dopiero wchodził w życie — i nie było dla mnie niespodzianki, którejbym nie oczekiwał w sposób najspokojniejszy. Im rzecz była dziwniejsza, cudowniejsza, tem mi się zdawała bardziej naturalna i istotniejsza, tem zgodniejsza z wewnętrzną logiką zjawisk. Nieraz o czem zamarzyłem, natychmiast się urzeczywistniało, jakby moje marzenie było właśnie wolą fatum.
Jeżeli mówię — nieraz, to przesadzam; zdarzyło się to raz jeden. Siedziałem kiedyś u siebie i marzyłem tak:
— Jakby to było ładnie, gdyby tu znów się zjawiła Elfryda.
I oto dał się słyszeć dzwonek; biegnę otworzyć drzwi — w progu stała Elfryda. Byłem nad wyraz szczęśliwy: jakiś dobry bóg mię wysłuchał! Elfryda była blada, zmieszana, niespokojna. Płaszczyk miała na sobie ciemny, aksamitny, rodzaj futerka i białe boa z piór na szyi; kapelusz czarny słomkowy nosiła niezupełnie równo szpilką dużą przekłuty, jakby nie mia-