Strona:Antoni Lange - Róża polna.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nym — i wogóle okłamywałem sam siebie, bo w istocie było mi nieskończenie smutno.
Czasami też sam siebie chwytałem na przejawach aż nazbyt młodzieńczego sentymentalizmu. Raz, naprzykład, nieświadomie prawie, kupiłem pudło cukrzonych pomarańcz i dopiero, powróciwszy do domu, zrozumiałem, co to znaczy: Elfryda mówiła mi kiedyś, że bardzo lubi pomarańcze w cukrze; to też, ile razy widziałem w jakim magazynie ten smakołyk, zawsze mię coś korciło, żeby go kupić. Głównem źródłem mojego smutku był brak decyzji: z dnia na dzień, z godziny na godzinę zmieniałem postanowienia.
— Nigdy już tam nie pójdę.
— Jutro muszę się zobaczyć z Elfrydą.
— Karolku, jesteś stary głupiec. Spraw sobie szlafrok i pantofle!
— Bez niej wyżyć nie mogę. Przecież to samobójstwo. Jutro oświadczę się cioci i pannie!
— O, idjoto! czy wytrzymasz bez śmiechu tę ceremonję?
— Nie, śmiać się nie będę! Będę się zachowywał z najwyższą powagą. Będę wzruszony!
— To idź do Wincentego — i porozmawiaj z butelką węgrzyna!
— A jednak!... Jakże mi szkoda tej krynicy życia i zmartwychwstania! Czyż na zawsze mam być trupem — i niewolno mi się odrodzić?
Toż skoro tylko zamykałem oczy, natychmiast, jakby tam na siatkówce była tylko ona jedna, wypływała Elfryda w całej swej postaci, kształtna, wysmukła, silna, dysząca radością. Coś niesłychanie pieszczotliwego płynęło mi od tej wizji — i byłem niezadowolony, żem takie samemu sobie nieprzyjazne uczynił postanowienie, i żem już dziesięć dni nie był u Elfrydy — i nawet nie wiem, jak daleko posunęło się zuchwalstwo tych błaznów studentów.