Strona:Antoni Lange - Róża polna.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gląda na profesora, to Józef Proszek, a tamten w pelerynie — to medyk z III roku, Leon Busz!
Elfryda mówiła o tem wszystkiem tak wesoło, że we mnie, sam nie wiem dlaczego, obudziło to wielką melancholię. Zapewne też odbiła się ta żałość na mojej twarzy, bo wnet i Elfryda dziwnie posmutniała, pytając:
— Czy ja co złego zrobiłam? Dlaczego pan tak dziwnie na mnie patrzy?
— Nie, nic złego, ale niech pani im się nie przygląda tak z okna, bo mogliby to sobie źle wytłumaczyć.
— No, to już dobrze, nie będę wyglądać przez okno.
Rozmowa ta jednak wpłynęła na mnie ujemnie. W duszy przyznawałem, że którybądź z tych młodych ludzi miałby daleko większe prawo do Elfrydy, niż ja; myśl, że zostałbym mężem osoby, prawie o połowę młodszej ode mnie, napełniała mnie trwogą, i chwilami całe moje zachowanie się wobec Elfrydy wydawało mi się jeszcze bardziej żakowskiem, niż postępowanie tych studentów. Zaczynałem się gniewać sam na siebie i duszę moją gryzły wielkie wątpliwości. Na stare lata zakochałem się w smarkatej dziewczynie — i stałem się nie mniej śmieszny, jeżeli nie więcej, jak ci studenci. Postanowiłem też sobie, że przestanę dawać lekcje Elfrydzie, że przestanę o niej tak dziecinnie marzyć, i wogóle zapomnę o niej zupełnie: wrócę na nasze zebrania w knajpie u Wincentego, gdzie na nowo rozpocznę sceptyczno-cyniczne biesiady, aby się uleczyć z mojej spóźnionej romantyki. Takem sobie postanowił i dotrzymałem słowa. Koledzy powitali mię hucznem brawem, jako marnotrawnego syna, i honorowy poncz mi ofiarowali. Nie spowiadałem się im z powodów mej dłuższej nieobecności: starałem się być, ile można, drwiącym i cynicz-