Strona:Antoni Lange - Nowy Tarzan.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Rychtyk — zauważyła jedna z kucharek — taki sam: w pelerynie i maciejówce, w okularach i z czarną bródką.
— Kiedy wróciłem do domu koło 2-giej zjawił się u mnie rewirowy i oświadczył, że przyszła skarga na ciebie i że dwaj przybyli ze wsi chłopi są przekonani, że to ty ich okradłeś! Ponieważ wiem, żeś wyszedł z domu dzisiaj o siódmej rano, więc odrazu widziałem, że to absurd. A jednak konfrontacja jest konieczna i musimy iść o piątej do cyrkułu. Mam głęboką wiarę, że to się skończy dziś jeszcze w sposób najpomyślniejszy.
Karolowi serce bić zaczęło, jak młot.
— Tylko mnie zdarzają się sprawy tak idjotyczne. Co to będzie?
Oczekiwał najgorszego.
O godz. 5-ej Karol ze stryjem udali się do cyrkułu. Chłopi już tam byli, w osobnej izbie, dokąd wprowadzono Karola. Stryj wszedł również. Chłopi przyglądali się nieszczęsnemu, którego Fatum wyklęło. Nie byli pewni.
— To chyba nie on — szeptali.
— Nie, to on, jak Bozię kocham, on — i ta perlina, i te okulary, i ta bródka...
— Tak, tak, był taki czarny i mówił tak samo.
— Jak mówił? — zapytał Karol.
— Uważajcie dobrze, gospodarze, co mówicie — zauważył stryj. — Bo to wielka odpowiedzialność rzucić na kogoś podejrzenie o kradzież.
— Czy to on — czy nie on?