Strona:Antoni Lange - Nowy Tarzan.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mglisty, siwy, wilgotny, ale ciepły ranek sierpniowy.
Była siódma, kiedy Karol, przeszedłszy pół miasta w towarzystwie policjanta, znalazł się na dziedzińcu ratusza, przed zieloną, drewnianą bramą, poza którą mieściło się więzienie.
Brama się otwarła, i Karol poczuł takie ściśnienie serca, że — zdawało się — zamierał. To koniec mego życia: już nigdy się stąd nie wydostanę.
Po załatwieniu różnych formalności meldunkowych, dyżurny stójkowy zaprowadził go na piętro, i Karol znalazł się w długim, niezbyt szerokim a ciemnym korytarzu.
Ze względu na wczesną godzinę, korytarz był dość pusty, choć się już po nim przechadzały różne ptaszki ranne.
Z trwogą śmiertelną wszedł za wskazówką stójkowego do celi, oznaczonej numerem 4. — Była to ciupa niewielka — z małem oknem, zakratowanem u góry. W celi znajdowało się sześć „kojek“, czyli prycz, t. j. opartych o drewniane, wysuwalne kozły tarcic, zbitych z sobą ladajako po cztery. Na każdej pryczy leżał siennik i poduszka słomą nabita; za nakrycie służyły dery i palta.