Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Orlica.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Więc Ras istotnie żyje! Ukochany nad życie! Pamięta pan mój o mnie, która umieram z tęsknoty za nim? Więc Ras, Ras przysłał do niej przyjaciela swego?... mknęły myśli lotem błyskawicy.
Schwyciła rękę kadi i do ust ją przycisnęła.
— Bądź błogosławiony, bądź błogosławiony za szczęśliwą nowinę, sidi! — szepnęła z wybuchem
— No, dobrze, dobrze... — mruczał starzec a na twarzy miał zakłopotanie, gdy gwałtownie wyrywał kobiecie swoją rękę.
Kadi odszedł, kobiety bawiły się dalej, a najbardziej wesoła i promienna była Aziza. Śpiewała cudne piosenki góralskie to smutne, to wesołe i dowcipne, tańczyła, dokazywała i śmiała się wdzięcznie. Szczęście i radość tryskały jej z oczu i rozbrzmiewały w głosie.
Późno w nocy powróciła Aziza do domu, lecz nie mogła spać. Zapaliwszy lampkę, przebrała się w domowy strój i usiadła na posłaniu, myśląc o mężu i marząc o spotkaniu z nieznanym człowiekiem, co miał jej powtórzyć słowa Rasa i uczynić najszczęśliwszą kobietą na ziemi. Jakiś słodki niepokój odganiał sen i zmuszał czekać na coś, co miało przyjść lada chwila. Przeczucie nie omyliło jej.
Ktoś cicho zapukał do drzwi.
Zerwała się i pobiegła do sieni.
— To ja — kadi! — rozległ się cichy głos. — Otwórz prędzej!
Odsunęła zasuwę i wpuściła starca. Za nim do domu wszedł nieznajomy, wysoki człowiek, otulony w czarny burnus.
— W nocy nikt z sąsiadów o niczem się nie dowie, — szepnął kadi — tak będzie bezpieczniej. Przyprowadziłem do ciebie Saffara el Snussi, przyjaciela twego męża.