Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Orlica.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

blaskach zachodzącego słońca najwyższe szczyty Atlasu, zaklinacze powrócili do swojej izby w fonduku Ed Ksela.
Tego wieczoru murzyn nie wiedział, jak ugościć i czem dogodzić zaklinaczom, gdyż Soff z dumną miną rzucił mu garść monet i rzekł z niezwykłą powagą:
— Służ nam uczciwie i wiernie, przyjacielu Ed Ksel, i pamiętaj o każdej porze dnia i nocy, do kogo mówisz i z kim masz do czynienia!
Od tej chwili bezczelny, wygadany murzyn w obecności Soffa pary nie wypuścił ze swej paskudnej gęby i tytułował obydwóch zaklinaczy „wspaniałomyślnymi sidi“.
Soff trącał Rasa pięścią w bok i mruczał zcicha:
— To nie przeszkodzi tej czarnej poczwarze, potomkowi szakala i żaby, zmymyślać nas od ostatnich słów, gdy niepostrzeżenie wyjedziemy z tej ohydnej dziury, nie opłaciwszy ostatniego tygodnia pobytu. Taki już głupi zwyczaj ma ten czarny wyzyskiwacz uczciwych ludzi! Lecz nastąpi to jeszcze nieprędko, więc jedz, pij, śpij i używaj tu, ile się zmieści, mój przyjacielu, i gwiżdż sobie na przeszłość i na przyszłość, albo dla odmiany — na przyszłość i na przeszłość! Tyle naszego, co dzień dzisiejszy! Reszta — furda, rzecz, która już nie istnieje, lub która nigdy może istnieć nie będzie...
Ras słuchał filozoficznych wynurzeń przyjaciela, i smutek ściskał mu serce.
— Cobyś uczynił, Soff, — zapytał nagle, — gdyby Arab na Dżema el Fna przystał na próbę, i dałby się ugryźć wężowi?
— Tylkobym tego pragnął, żeby się znalazł taki śmiałek! — zawołał rozbawiony zaklinacz. — Podsunąłbym mu szaro-brunatną, podobną do wi-