Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Orlica.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W tej właśnie chwili słońce trysnęło ostatniemi krwawemi promieniami i zapadło na góry. Muezzin z małego minareciku zaczął nawoływać do modlitwy. Gospodarz i gość, którzy nie zdążyli jeszcze powitać się wzajemnie, stanęli twarzami na wschód i zaczęli mruczeć modlitwy półgłosem, wykrzykując niektóre słowa i głośno wzdychając.
Nareszcie modlitwa była skończona. Kadi zaczął witać nieznajomego i prosić go, aby spoczął po uciążliwej drodze, lecz gość był ponury i odpowiadał urywanemi słowami, aż zaczął sam mówić:
— Odbywam, czcigodny kadi, pielgrzymkę po świętych miejscach w waszych górach — spieszę się i dziś jeszcze odjadę, aby dojechać przed nocą do kubby Takerkust. Chcę ci powiedzieć, o co mnie prosił Ras ben Hoggar.
— Ras ben Hoggar? — zawołał, zrywając się ze swego miejsca kadi. Sidi zna Rasa? Rasa?
— Nie znałem, lecz spotkałem go przed samą śmiercią, — odparł gość.
— To Ras ben Hoggar umarł? — padło skwapliwe pytanie.
— Tak — umarł...
— Umarł! — wyrwał się staremu kadi radosny okrzyk.
— Umarł, — powtórzył gość, przyciskając rękę do serca. — Przed śmiercią błagał mnie, abym wstąpił do kasby i rozmówił się z tobą, kadi: wiedział bowiem Ras, że będę przejeżdżał przez tę okolicę...
Stary znowu się zaniepokoił i patrzał pytająco na straszliwą twarz nieznajomego, który tulił się w swój płaszcz, jakgdyby zimno dokuczało mu.
— Ras ben Hoggar prosił mnie, — ciągnął gość, — ażebym zapytał ciebie, co się stało z żoną jego i gdzie ona jest? Muszę zanieść na mogiłę Rasa odpowiedź twoją, mądry i sprawiedliwy kadi,