Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Orlica.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Śród kolumn, w prochu i kawałkach odpadającego marmuru, gipsu i cedru stały grobowce szeryfów. Na pożółkły marmur padały niepewne blaski latarek, a wtedy występowały — napisy, znaki i misterna, artystyczna rzeźba, wykonana dłutem chrześcijańskich niewolników z Sycylji, Sardynji i Italji. Niektóre z grobowców tonęły w gęstym cieniu, rzuconym od kolumn.
Szeregi niskich, zapadłych już lub przysypanych do połowy sarkofagów — dużych, pod któremi spoczywały prochy władców i ich żon, małych — przechowujących srebrne trumienki sułtańskich dzieci, zrodzonych przez ukochane żony i ulubione niewolnice zalegały całą nawę. W jednej ścianie był wykuty, niby w skale „mihrab“,[1] na innej — tablica gipsowa z historją któregoś z szeryfów...
Wszędzie biły w oczy pustka, zaniedbanie, wilgoć i niewdzięczność ludzka, niewdzięczność podła, rabia, ohydna...
Marabut, ochłonąwszy z pierwszych wrażeń, chodził po panteonie, dotykał drżącemi rękoma kolumn, fundamentów, ścian i nawet grobowców, lecz kamień, co przetrwał wieki, był jednolity i nieruchomy, jak skała, jak granitowa opoka, na której wznosił się gmach historji, tradycji i zaczarowany gród legend i baśni Mahrebu.
Przed północą towarzysze powrócili do domu, zmęczeni i zawiedzieni w swych nadziejach, lecz mimo to pełni jakiegoś niepojętego, cichego smutku, kojącego rozrzewnienia i wdzięczności za przeżyte chwile niezapomnianych wrażeń,

— Co będziemy teraz robili? — spytał marabut Rasa.

  1. Niewielka nisza, gdzie staje mułła, czytający Koran.