Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

król Mandżurji musiał opuścić swój pałac w Mukdenie na żądanie dyplomacji rosyjskiej.
Wójt Ho-Lina, dowiedziawszy się o wypadku nocnym, przyszedł do mnie i szeptem prosił mnie, abym nie donosił władzom o kuli w ścianie mojego wagonu. Obawiał się bowiem przykrości dla mieszkańców wioski, a także tego, aby chunchuzi nie mścili się, ponieważ, jak twierdził, już są źli na mnie, że sprowadziłem tu oddział kozaków.
Spełniłem prośbę wójta i wkrótce poszedłem oglądać roboty. Idąc, usłyszałem przeraźliwy kwik świni. Coś złego musiało się jej przytrafić, poszedłem więc w kierunku, skąd dochodził kwik. To, co zobaczyłem, przechodziło moją wyobraźnię i chyba tylko w Chinach może się zdarzyć. Kilku Chińczyków okrążało dużą, czarną świnię. Nieszczęśliwe zwierzę było przywiązane za nogi do czterech drzew, i właściciel wycinał kawałki mięsa, sprzedając je nabywcom. Gdy zabrał się do obcinania tylnej szynki, nie mogłem wytrzymać, roztrąciłem tłum i wystrzeliłem w głowę świni z rewolweru. Właściciel i tłum kupujących głuchym, niezadowolonym pomrukiem odpowiedział na mój miłosierny uczynek. Gdy odchodziłem, usłyszałem, rzuconą mi głosem ponurym, pogardliwą nazwę „Maudza“ i jeszcze jakieś słowo, któremu towarzyszył wybuch złośliwego śmiechu.
Zrozumiałem wtedy, że nastrój ludności nie był dla mnie przychylny, chociaż doprawdy nic nie miałem sobie do wyrzucenia. Byłem z Chińczykami zawsze grzeczny i nie pozwalałem kozakom krzywdzić ich lub obrażać. Jednak od tego dnia miałem się zawsze na baczności i bez broni już nie wychodziłem ze swego wagonu.
Znaczną część dnia spędzałem około pieców, zwiększając ich produkcję z każdym dniem. Pewnego razu,