Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Polując innym razem w puszczy na wschodnich spadkach Kentei-Alinu, spotkałem duże stado dzików. Liczyło około 15 głów i pędziło przerażone od strony północy.
Razem z Rykowem daliśmy ognia do odyńców, mknących na czele, i jeden z nich padł; gdy zaczęliśmy odcinać na nim szynki, kozak nagle podniósł głowę i strwożonym głosem zapytał, patrząc na mnie ze zdziwieniem:
— Czy pan słyszał? Gdzieś blisko gwizdnęła kula...
Zacząłem nadsłuchiwać i wyraźnie usłyszałem odgłosy dalekiej salwy i przeciągły poświst kul. Wyraźnie odróżniłem, znany mi dobrze, szmer kul w gęstwinie liści, jedna zaś z nich uderzyła w pień złamanego drzewa i odłupała dużą drzazgę.
— Do nas strzelają! — zawołał Rykow. — To pewno ci, co mają podkute konie, ale to nie chunchuzi, bo ci nie używają podków dla koni... Może to jakiś nasz patrol?
Postanowiłem napisać o swoich spostrzeżeniach do sztabu armji, ale nie zdążyłem tego uczynić. Tegoż wieczora opowiadałem Kazikowi i Samsonowowi o wypadkach w lesie; moi pomocnicy byli zdania, że po kniei włóczą się bandy chunchuzów. Nazajutrz, od rana postanowiłem obejrzeć najbliższe piece. Powracałem przez Ho-Lin, aby zwiedzić koszary robotników. Przechodziłem wpobliżu domu techników, za którym ciągnęły się zarośla aż do brzegu małej rzeczki, przepływającej przez wieś.
Idąc przeciwległym brzegiem, posłyszałem cichą rozmowę — i poznałem głos Kazika. Wkrótce zobaczyłem go. Stał i, gestykulując, mówił coś do siedzącej na brzegu pani Wiery Samsonowowej. Zmierzch już zapadał na dobre, lecz dojrzałem skuloną postać kobiety i dosłyszałem jej