Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ciche żałosne szlochanie. Kazik umilkł, a wtedy pani Samsonowowa urywanym głosem zapytała:
— Własne szczęście droższe jest panu, niż szczęście moje, chociaż kocham pana?
Kazik pomilczał chwilę, a później odparł szorstkim głosem:
— Ja też kocham panią, ale muszę zdobyć dla siebie szerokie, wolne życie, muszę, inaczej — nigdy spokoju i szczęścia nie zaznam! Teraz nie jestem lepszy od męża pani — a wtedy — to inna rzecz.
— To ostatnie słowo? — pytała z rozpaczą kobieta.
— Tak! — zabrzmiał surowy i twardy głos Kazika. — Musimy zapomnieć o naszem uczuciu do czasu, aż zdobędę życie!..
Nie omyliłem się więc. Tu, śród tych trojga ludzi, czaiła się groźna tajemnica, która mogła zmienić się w tragedję przykrą i bezwzględną. Czułem, że byli to ludzie czyści duchowo, lecz ręka losu dotknęła ich a piętno nieszczęścia już było na nich.
Nazajutrz, obchodząc plac robót, spotkałem Samsonowa. Był blady, miał podsiniałe i zapłakane oczy. Milcząc ponuro, pokazał mi skład drzewa i odszedł. Przy piecach zastałem Kazika. Był niezwykle poważny i zamyślony. Mówił głosem drżącym i zdradzał wielkie podrażnienie.
— Co się stało? — spytałem.
Odpowiedział po długim namyśle.
— Miałem przykrą rozmowę z Samsonowem. Byłem z nim szczery i teraz żałuję tego! Powiedziałem prawdę, w której nic złego i brudnego niema. Samsonow nie chce tego rozumieć i podejrzewa najgorsze.
Zerwał czapkę i cisnął ją o ziemię.