Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zaczął padać deszcz drobny i gęsty, poszliśmy więc do naszego wozu, pod którym urządziliśmy sobie legowisko i przespaliśmy się do wieczora. Szukając lepszego miejsca dla zasadzki, odeszliśmy bardzo daleko od obozu i, znalazłszy gęste krzaki, zapadliśmy w nie. Mieliśmy wspaniałe polowanie! Gęsi leciały nisko, strzelać było łatwo i coraz to nowe ofiary z głuchym łoskotem uderzały o ziemię, lub z pluskiem wpadały do wody. Do końca przelotu pozostawało jeszcze około godziny, gdy nagle zerwał się wicher, poszarpał, pomieszał chmury i wylał na nasze głowy całe potoki zimnego deszczu. Po godzinie bagno leżało już pod wodą, która dochodziła nam do kolan. Widziałem, jak z małego potoku, przepływającego wpobliżu, woda wystąpiła z brzegów, jak jedna po drugiej znikały kępy. Już długie cholewy nie zabezpieczały nas, gdyż woda przelewała się przez nie. Byliśmy przemoczeni do nitki, z butami napełnionemi wodą i płynnem błotem.
— To żarty Chinganu! — zawołał kapitan, starając się przekrzyczeć szum wiatru i plusk deszczu. — Z pewnością spadły tam obfite deszcze i teraz mamy tu powódź. Musimy uciekać do naszego wozu!
Ruszyliśmy. Jednak zmuszeni byliśmy kluczyć, jak zające, po całem bagnie, gdyż wszystkie potoki i strumyki wezbrały i groziły nam zgubą, i nie mogliśmy ich dojrzeć, ponieważ cała równina zmieniła się w jedno ogromne jezioro. Postanowiliśmy okrążyć bagno i jego skrajem dotrzeć do zbawczego wozu. Tymczasem noc zapadła. Na niebie nie mogliśmy dostrzec żadnej gwiazdy. Błąkaliśmy się w ciemności, co chwila zapadając w doły lub ślizgając się i zsuwając z rozmiękłych brzegów do koryta potoków, gdzie nurzaliśmy się nieraz z głową. Koniec końców zupełnie straciliśmy kierunek. Kilka razy