Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

powracaliśmy na to miejsce, gdzieśmy przechodzili przed kwadransem. Wyrzuciliśmy całą naszą zdobycz, co nas bardzo martwiło.
— Ja temu „manzie“ żebra połamię! — krzyknął, zakląwszy wściekle, kapitan. — Bydlę nie domyśli się rozpalić ogniska, abyśmy wiedzieli, dokąd mamy iść!
Brnęliśmy dalej. Biodro rozbolało mnie straszliwie. Robiłem wielkie wysiłki, aby iść dalej. Nogi plątały się w pogmatwanej trawie o ostrych kolcach, która chwytała za buty i ubranie, tamując ruch, ślizgałem się i padałem, gdy przypadkowo stawałem na ruchomych, kiwających się na wszystkie strony kępach.
Nie było suchego miejsca, gdzieby można było usiąść i wypocząć przez chwilę. Kapitan klął coraz energiczniej. Deszcz nie ustępował mu w energji. Kozak wzdychał żałośnie, aż mi się serce krajać zaczęło.
— Co wam jest? — spytałem go ze współczuciem, myśląc, że cierpi.
— Włożyłem cukier do kieszeni. Rozpuścił się, i teraz jestem cały oblepiony i kleję się! — jęknął żałośnie i umilkł.
— Psiakrew! — krzyknął kapitan. — Tego tylko brakowało. Konfitura z kozaka!
Mimo wielkiego zmęczenia parsknęliśmy śmiechem.
Brnęliśmy przez całą noc, błąkając się po bagnie, przypominając sobą bociany, brodzące po błocie.
O świcie, półżywi i nieprzytomni, ujrzeliśmy nasz wóz. Na jego widok, kapitan nagle ożywił się i, utykając i zataczając się ze znużenia, starał się biec.
— Już ja ci żebra policzę, chiński posągu! — mruczał, zgrzytając zębami z wściekłości.
Lecz... nie policzył, bo, gdy doszliśmy do wozu, ujrzeliśmy zaniepokojoną, lecz uśmiechniętą twarz Chińczyka