Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z „Beggiatoa“ na czele i zabijają wszystkie inne istoty żywe, odstraszając ryby i ptaki.
W każdym razie na ptactwo wodne na jeziorze Tchor nie udało się nam zapolować. Użyliśmy sobie pod tym względem w innem miejscu, a mianowicie na błotnistej dolinie nad brzegami Tolo, o dziesięć kilometrów od miejsca prowadzonych przeze mnie robót.
Pojechaliśmy tam pewnej soboty w nocy. Na skraju bagna, przy gęstych zaroślach dębowych, pozostawiliśmy nasz wóz z Chińczykiem, sami zaś, zabrawszy z sobą duży kociołek, kubki, cukier, herbatę, sól i suchary, wyruszyliśmy ku kępom z rosnącą naokoło wysoką trawą i jakiemiś krzaczkami. Do świtu pozostawało jeszcze około godziny, jednak w mroku słyszeliśmy już rzadkie trąbienie gęsi, rozpoczynających przelot. Rozmieściliśmy się wzdłuż bagna, zaczaiwszy się wśród kęp i krzaków, i czekaliśmy na słońce, które nie śpieszyło się jednak.
— Niebo pokryte chmurami, będzie ulewa! — krzyknął mi z ciemności kapitan. — Dla nas to dobrze, gdyż ptaki będą lecieć nisko.
Szary, mglisty świt zaczął powoli przedzierać się przez mrok i skłębione chmury, ciemne i ciężkie. Chwilami deszcz zaczynał kropić, lecz ustawał wkrótce.
Nie zwracałem jednak na to żadnej uwagi, gdyż przelot już się zaczął.
Ptaki, mimo przepowiedni kapitana, leciały dość wysoko, i śrut głośno uderzał w mocne pióra potężnych skrzydeł, nie czyniąc gąsiorom żadnej szkody. Szczęśliwszy był młody kozak. Mając ze sobą karabin, strzelał kulami i raz po raz wybijał z przelatujących kluczy pięknego ptaka. Kilka stad przeleciało jednak dość nisko, więc i nasze strzelby zrobiły swoje, strąciwszy na ziemię