Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nonni. Niewysokie, prawie zupełnie pozbawione drzew, odnogi Wielkiego Chinganu dwoma łańcuchami przecinały tę równinę. Wszędzie spotykaliśmy pola gao-lianowe i dość zamożne wioski chińskie, otoczone wieńcami z wysokich, starych drzew. Często przejeżdżać musieliśmy przez strumyki i drobne rzeczki o brzegach porośniętych gęstemi krzakami dębowemi i brzezinami. Spotkaliśmy tu zadziwiającą wprost ilość bażantów. Wyrywały się z pod nóg wtedy, gdy prawie potrącaliśmy je, najczęściej uciekały, zwinnie lawirując w trawie i zaroślach, i mknęły szybko, płaszcząc się przy ziemi.
Używaliśmy naszego kozaka, jako wyżła. Zachodził zwykle o jakie dwieście kroków przed nami i z krzykiem posuwał się ku nam. Zmykając przed nim, bażanty spostrzegały nas i wzlatywały z krzykiem i łopotaniem skrzydeł, podnosząc się pionowo do góry. Strzelaliśmy ptaki bez pudła, bo cel był łatwy. Nieraz w ciągu kilku dni karmiliśmy bażantami naszych ludzi, ku wielkiemu zadowoleniu Chińczyków, amatorów tego mięsa. Sami jednak już po paru dniach mieliśmy dość tego przysmaku i nie mogliśmy przełknąć nawet kawałka mdłego w smaku mięsa. Wkrótce przestaliśmy strzelać do bażantów, bo dla myśliwego-sportowca jest to najmniej interesująca zwierzyna w miejscowości, obfitującej w te ptaki.
Niedaleko od ujścia rzeki Tchor do Nonni napotkaliśmy dość duże, a bardzo płytkie jezioro tejże nazwy. Było prawie całkiem zarośnięte trzcinami i sitowiem, na głębszych zaś miejscach pływały kobierce z zielonych rzęs lub nenufarów.
Zdziwiło nas bardzo jedno zdarzenie. Pewnego razu, o zachodzie słońca, śledziliśmy przelot kaczek i gęsi. Klucze i stada tych ptaków, zmęczonych długą żeglugą powietrzną, zaczynały krążyć nad jeziorem Tchor w za-