Strona:Antoni Czechow - Nowele.djvu/306

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mu straty, wtedy na twarzy biednej Maszy ukazywały się łzy; skarżyła się przed nim, on ziewał i powtarzał, że chłopom wymyślać trzeba.
Małżeństwo nasze i całe nasze życie nazywał komedyą, mówił że to kaprys, swawola.
— Z nią bywały już podobne rzeczy — mówił do mnie o Maszy. — Pewnego razu, przywidziało jej się, że jest śpiewaczką operową i uciekła odemnie; szukałem ją przez dwa miesiące i, najmilszy, na same depesze wydałem przeszło tysiąc rubli.
Wiktor Iwanycz nie nazywał mnie już sekciarzem, ani panem malarzem, nie chwalił tak jak dawniej mego życia, lecz mówił:
— Dziwny z pana człowiek! Nienormalny z pana człowiek! Nie chcę być złym prorokiem, ale pan dobrze nie skończy!
A Masza źle po nocach sypiała i zajęta jakiemiś smutnemi myślami siedziała przy oknie naszej sypialni. Nie było już ani śmiechu podczas kolacyi, ani jej rozkosznych minek. Cierpiałem strasznie i kiedy deszcz padał, wszystkie jego krople zapadały się w mem sercu, jak śrócina, gotów byłem paść przed Maszą na kolana i przepraszać ją za brzydką pogodę. I kiedy na podwórzu hałasowali chłopi, również czułem się winnym. Godzinami przesiadywałem na jednem i tem samem miejscu, myśląc wyłącznie o doskonałościach Maszy. Kochałem ją namiętnie i zachwycałem się każdym jej ruchem, każdem jej słowem. Miała pociąg do spokojnych, gabinetowych zajęć, lubiła długo czytać, uczyć się czegoś; ona, znająca gospodarstwo tylko z książek, zadziwiała nas wszystkich swą wiedzą i rady, które dawała, bardzo się przydawały, ani jedna z nich nie była bez pożytku dla naszego gospodarstwa. A przy tem wszystkiem tyle szlachetności, dobrego smaku i łagodności idealnej, jaką miewają tylko ludzie dobrze wychowani!