Strona:Antoni Czechow - Nowele.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i nareszcie, doczekawszy się wieczora, poszedłem do Maryi Wiktorówny. Opowiedziałem jej moją ranną wizytę, a ona patrzała na mnie niedowierzająco, i nagle roześmiała się wesoło, głośno, donośnie, tak jak śmiać się mogą tylko dobrzy, skłonni do śmiechu ludzie.
— Ach, gdyby to tak opowiedzieć w Petersburgu! — rzekła, przewracając się prawie ze śmiechu i przechylając głowę przez poręcz krzesła. — Gdyby to można było opowiedzieć w Petersburgu!


IX.


Od tej pory widywaliśmy się często: czasem i dwa razy na dzień. Prawie codziennie przyjeżdżała po obiedzie na cmentarz i czekając tam na mnie odczytywała napisy na krzyżach i na nagrobkach; niekiedy wchodziła do cerkwi i stojąc przy mnie, przyglądała się mej robocie. Cisza, naiwne pomysły malarzy i złotników, filozofia Riedki, to, że ja na zewnątrz niczem się nie różniłem od innych rzemieślników i pracowałem tak jak oni, w kamizelce i w spodniach, i że mówili do mnie »ty«, to wszystko było dla niej czemś nowem i zajmowało ją.
Pewnego razu zawołał jeden z malarzy, rysujący na suficie gołębia:
— Misaelu, podaj mi farbę!
Zaniosłem mu farbę, a kiedy spuszczałem się na dół po cienkiem rusztowaniu, patrzała na mnie, wzruszona do łez i uśmiechała się.
— Jaki pan miły! — rzekła.
Z dziecinnych lat moich zostało mi wspomnienie, jak z domu jednego z naszych bogaczów uciekła z klatki zielona papuga i potem piękny ten ptak łaził przez cały miesiąc po mieście, przelatując leniwie z ogrodu do ogrodu, samotny, nie mający przytułku. Marya Wiktorówna przypominała mi tę papugę.