Strona:Antoni Czechow - Nowele.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Słuchaj pan, dlaczego pan nie bywasz u Dołżykówny? Pan nie zna Maryi Wiktorówny, to mądra, prosta i dobra kobieta.
Opowiedziałem mu, jakiego tam na wiosnę doznałem przyjęcia u inżyniera.
— Głupstwo! — roześmiał się doktór. Z inżynierem jest co innego, a z nią co innego. Doprawdy, nie obrażaj jej pan, zajdź pan do niej koniecznie. Wiesz pan co, idźmy do niej jutro na wieczór. Dobrze?
Przekonał mnie. Nazajutrz, trochę wzruszony, udałem się do Dołżykówny. Lokaj nie wydał mi się już tak pysznym i strasznym, meble taką niedoścignioną rozkoszą, jak tego rana, kiedy zanosiłem do inżyniera mą prośbę. Marya Wiktorówna czekała na mnie i przyjęła mnie jak starego znajomego, silnie i przyjaźnie ściskając mi rękę. Była w szarem, sukiennem ubraniu z szerokimi rękawami, a fryzurę nosiła taką, jaką u nas w mieście nazywali rok temu: »psiemi uszami«. Włosy ze skroni były zaczesane na uszy i przez to twarz Maryi Wiktorówny stała się jakby szerszą i ona sama wydała mi się tym razem bardzo podobną do ojca, który miał twarz szeroką, rumianą i w wyrazie coś stangreckiego. Marya była piękną i okazałą, ale wyglądała na jakie trzydzieści lat, choć nie miała więcej nad dwadzieścia pięć.
— Kochany doktór, jakże mu jestem wdzięczną! — mówiła, podając mi krzesło. — Gdyby nie on, pan nie przyszedłby z pewnością do mnie. Ja się tak nudzę śmiertelnie! Ojciec wyjechał i zostawił mnie samą, a ja już nie wiem co robić.
Potem zaczęła się mnie wypytywać, ile zarabiam, gdzie teraz pracuję, gdzie mieszkam.
— Pan się utrzymujesz tylko z tego, co pan zarabia? — zapytała.
— Tak.