Strona:Antoni Czechow - Nowele.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

trzymając się obiema rękami za głowę, a nad nią latały gawrony.
Słońce podniosło się wysoko, zrobiło się gorąco. Żukowo zostało daleko z tyłu. Olga i Sasza prędko zapomniały i o wsi i o Maryi, było im wesoło i wszystko je bawiło. To kurhan, to rząd słupów telegraficznych, które idą jeden za drugim niewiadomo dokąd, niknąc na widnokręgu, a druty brzęczą tajemniczo; to znów widać w oddali folwark, cały wśród zieleni, rozchodzi się od niego zapach świeżych konopi i wydaje się, niewiadomo dlaczego, że tu muszą mieszkać szczęśliwi ludzie; to znów widać szkielet koński, bielejący na polu. A skowronki niezmordowanie wywodzą swe trele, nawołują się przepiórki, a chróściel krzyczy tak, jak gdyby ktoś istotnie szarpał za żelazną klamkę.
W południe Olga i Sasza weszły do ogromnej wsi. Tu, na szerokiej ulicy spotkały kucharza generała Żukowa. Było mu bardzo gorąco i spocona czerwona jego łysina świeciła się w słońcu. Nie poznali się z Olgą na razie, potem obejrzeli się jednocześnie, poznali się i nie mówiąc ani słowa, poszli każde w swoją stronę. Zatrzymawszy się przed chatą, która wydała się bogatszą i nowszą, Olga stanęła przed otwartemi oknami, skłoniła się nizko i rzekła głośno cienkim, śpiewnym głosem:
— Prawosławni, chrześcijanie, dajcie jałmużnę na miłość Boską was proszę, dajcie co łaska, a Bóg da wieczny spokój rodzicom waszym, da wam królestwo niebieskie.
— Prawosławni, chrześcijanie — zaśpiewała Sasza — dajcie na miłość Boską co łaska, królestwo niebieskie...