Przejdź do zawartości

Strona:Antoni Czechow - Nowele.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Po jasno oświetlonych pokojach nic nie było widać. Jarcew i Kostia po omacku, jak ślepi, dostali się do plantu i przeszli na drugą stronę.
— Nic nie widać — rzekł Kostia, basem, zatrzymując się i spojrzał na niebo.
— A to gwiazdy, gwiazdy, widocznie jakieś nowe, piętnasto kopiejkowe! Gawriłycz!
— A? — odezwał się gdzieś Jarcew.
— Mówię, że nic nie widać. Gdzie jesteś?
Jarcew, pogwizdując, podszedł do niego i wziął go pod rękę.
— Ej, letnicy! — zawołał nagle Kostja na cały głos. — Socyalistę złapali!
Kiedy był podchmielonym, zawsze był niespokojny, krzyczał, zadzierał ze stójkowymi, z dorożkarzami, śpiewał, śmiał się, jak szalony.
— Natura, niech cię wszyscy dyabli wezmą! — krzyknął Kostia.
— No, no — upominał go Jarcew. — Dajże spokój. Proszę cię.
Niezadługo dwaj przyjaciele przyzwyczaili się do ciemności i zaczęli odróżniać sylwetki wysokich sosen i słupów telegraficznych. Z dworców moskiewskich słychać było od czasu do czasu gwizdanie lokomotyw i żałośnie dźwięczały druty. Z lasu nie dochodził ani jeden dźwięk i czuć było w tem milczeniu coś dumnego, silnego, tajemniczego, przytem, teraz w nocy, wydawało się że wierzchołki drzew dochodzą do nieba. Przyjaciele odszukali swoją drogę i poszli po niej. Było zupełnie ciemno i tylko po długim pasie nieba, zasianym gwiazdami i po twardej udeptanej ziemi, którą mieli pod nogami, poznali, że idą aleją. Szli obok siebie w milczeniu i zdawało im się obu, że naprzeciwko nich idą jacyś ludzie. Byli już zupełnie trzeźwi. Jarcewowi przyszło do głowy, że może w tym lesie unoszą się teraz