Strona:Antoni Czechow - Nowele.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

patrząc na nią, myśli z nienawiścią: »Modli się, ale o co?« W myślach swych znieważał i ją i siebie, mówiąc, że biorąc ją w objęcia, bierze to, zaco płaci, ale to było straszne; jeszcze gdyby to była zdrowa, śmiała, grzeszna kobieta, ale przecież to młodość, religijność, powolność, niewinne, czyste oczy... Gdy była jego narzeczoną, religijność jej wzruszała go, teraz zaś, te konwencyonalne, określone spojrzenia i przekonania wydawały mu się zasłoną, z poza której nie widać prawdy. Wszystko stało się męczącem w jego życiu rodzinnem. Kiedy żona, siedząc obok niego w teatrze, wzdychała, lub serdecznie się śmiała, przykro mu było, że ona sama używa wrażeń i nie chce z nim dzielić swego zachwytu. I dziwna rzecz, zaprzyjaźniła się ze wszystkimi jego przyjaciółmi i wszyscy ją doskonale znali, a on nic o niej nie wiedział, tęsknił i skrycie zazdrościł.
Wróciwszy do domu, Łaptiew włożył szlafrok i pantofle i usiadł w swoim gabinecie, czytając jakąś powieść. Żony w domu nie było, ale nie upłynęło pół godziny, kiedy się rozległ dzwonek w przepokoju i dały się słyszeć kroki Piotra, który biegł drzwi otworzyć. Była to Julia. Weszła do gabinetu w futrze, z twarzą zaczerwienioną od mrozu.
— Na Piesznie straszny pożar — rzekła Julia bardzo zdyszana. — Ogromna łuna. Pojadę tam z Konstantym Iwanyczem.
— Z Bogiem!
Widok zdrowia, świeżości i dziecinnego strachu w oczach uspokoił Łaptiewa. Poczytał jeszcze pół godziny i poszedł spać.
Nazajutrz Polina Mikołajewna odesłała do składu dwie książki, które kiedyś wzięła od niego, wszystkie jego listy i fotografie; przy tem była kartka z jednem jedynem słowem: »Basta!«