Literat z dekadenckiej kawiarni w Paryżu, a więc naturalnie jegomość źle ubrany, palący fajkę i pijący „czarną“ na kredyt, nie przyznałby się do koleżeństwa z Zielińskim. Doskonale odżywiony, wysoki, okrągły pan, zawsze świeżutki, uśmiechnięty, zadowolony z tego padołu płaczu, jest wedle miary dekadenckiej „filistrem“ pierwszej wody. W dodatku ubiera się wytwornie, wygląda jak szykowiec wycięty wprost z żurnalu i jest — urzędnikiem w banku. Ma niebieskie oczy, złoty cwikier i czarne lśniące włosy, podczesane do góry bardzo porządnie. Pomimo tak nieomylnych „filisterskich“ cech, do których niewątpliwie doliczyćby należało wzorową kuchnię i wybredny smak w wyborze gatunków wina, Zieliński jest mniej filistrem, aniżeli się to może zdawać powierzchownemu obserwatorowi, a przeszłość ma nawet bardzo barwną i urozmaiconą. Był najpierw aktorem jako „Arwin“ i przez kilkanaście lat za dyrekcyi Koźmiana należał do wybi-