Strona:Anton Czechow - Partja winta.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Słowo honoru. Więc pozwoli mi pani przynieść proszek?
— No, jeśli pan jest lekarzem, to owszem... Ale po cóż ma się pan trudzić. Mogę przecież męża wysłać do pana... Fiedia! — powiedziała nieco ciszej brunetka. — Fiedia! Obudźże się, wałkoniu! Wstań i wyjdź za parawan! Pan doktór jest tak łaskaw, że proponuje nam proszek perski.
Obecność za parawanem „Fiedi“ była dla mnie nowiną oszałamiającą. Jakgdyby mnie kto obuchem po łbie zdzielił... Targnęło mną uczucie, jakiego prawdopodobnie doznaje cyngiel karabinowy, gdy się zatnie: i wstyd, i żal, i złość bierze. Owładnęło mną jakieś nieprzyjemne uczucie, a ten Fiedia, wyłażący z za parawanu wydał mi się takim szubrawcem, że o mały figiel nie zawołałem na pomoc.
Fiedia był to wysoki, żylasty mężczyzna lat pięćdziesięciu, z siwymi baczkami, zaciśniętemi ustami i niebieskiemi żyłkami na nosie i skroniach. Miał na sobie szlafrok i pantofle.
— Pan doktór jest bardzo uprzejmy... — powiedział, przyjmując odemnie proszek perski i wracając do siebie za parawan. — Merci... Czy pana też zaskoczyła zamieć śnieżna?
— Tak! — mruknąłem, kładąc się na kanapę i z wściekłością naciągając na siebie futro. — Tak!
— Taak... Zinoczka, po twoim nosku łazi pluskwa; pozwól, że ją zdejmę!