Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wszedł duży chłop białowłosy i piegowaty. Miał na twarzy zawziętość i okrucieństwo. Nie odpowiedział na pozdrowienie Wasilewicza. Patrząc na niego z podełba, zamienił z kobietami po cichu kilka słów i wyszedł.
— Może wam przeszkadzam? — zapytał Wasilewicz, którego ta atmosfera zaczynała denerwować.
— Nie, nam cóż, — odparła młoda kobieta, silniej zawiązując brudny fartuch.
Paru chłopców o wypalonych słońcem czuprynach, piegowatych i bezczelnych zlazło z łóżka, na którem piętrzyły się sterty poduszek w poszewkach z różowego perkalu. Zaczęli się bić, wydzierając sobie z rąk fotografje. Matka paru szturchańcami przywołała ich do porządku. Wleźli na ławkę i zaczęli rozkładać fotografje na stole. Wasilewicz podszedł.
Fotografje jego rodziny.
— Temu panu wykluję oczy, — rzekł starszy i końcem nożyka dokonał operacji na podobiźnie ojca Wasilewicza, który ongi oddał dziesięć folwarków ubogim chłopom i był dobroczyńcą swej okolicy.
— A tej pani przerżnę gardło, — zapowiedział drugi, — szyję wystawia gołą, ot jej po szyi.
Poderżnął szyję matce Wasilewicza, która była sfotografowana w stroju balowym.
W tej chwili starsza kobieta postawiła przed nim mleko w niezbyt czystym kubku.
— Dziękuję, duszno w chacie, aż pić się odechciało, — powiedział Wasilewicz stłumionym głosem, położył na stole pieniądze i wyszedł.
Zatrzymał się w małej chatce na końcu wsi. Ale i tam widać było chłopski dostatek. Dużo kożuchów wisiało w izbie. Rodzina siedząca przy stole jadła suto i nie żałowała sobie.