Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A my bezsilni... Cóż dziwnego, ze czasem taki Muraszko zapomni się, wybuchnie, protest tysięcy, tysięcy wiernych Polaków wyrazi... Wiem, że to nie prawo. Ale i Rzeczpospolitą podgryzać — nie prawo.
Salutował i odszedł, wyprostowany, zrównoważony, poprawny. Ale lewem ramieniem podrzucał nerwowo. Kotłowało się w nim wszystko.
Pan o suchej twarzy i bardzo niebieskich, uderzająco polskich oczach, który przysłuchiwał się od paru chwil tej rozmowie, podszedł do Wasilewicza.
— Przepraszem, Oświacki jestem. Czy pan poraz pierwszy na kresach, że pana dziwią te stosunki?
— Pierwszy raz po wojnie.
— Widzę, że pan jest speszony takiem zjawiskiem, jak wiec poselski — możliwem jedynie wśród polskiego bałaganu. Ale to są rzeczy przemijające. Przezwyciężymy i to. Krety ryją, a my latamy. Tu co urzędnik — to społecznik ideowy. Starzy oświatowcy zaszyli się w szkolnictwo i orzą. Pobijemy wrogą agitację kulturą.
Niepoprawny idealista śmiał się i zacierał ręce.
— Ale wydało mi się, że pan przyszedł z tymi panami?
— A tak, przyjechałem z nimi, bo chciałem się zapoznać z ruchem białoruskim. Ale mam tego dosyć.
— Jabym panu radził jeszcze wytrwać i patrzeć do końca. To pana wytrzeźwi zupełnie po czadzie białoruskim. Proszę nie ominąć sposobności. Są tu także „hurtki“...
— Dziękuję za radę. — rzekł Wasilewicz po namyśle.
W tej chwili podeszli do niego Smarczek i Skrzeżetowicz.