Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Długowłosy paroch w złocistej kapie grubym basem wygłaszał śpiewne słowa liturgji. A chór cienko przewlekał natarczywy refren:
— Hospodi, pomiłuj!
Zmuszono go kiedyś przebyć kilka lat w szkole rosyjskiej, zanim rozsądniejszy kuzyn z Wielkopolski wytłómaczył jego rodzicom, że to nonsens przy ich majątku i stanowisku. Może śmiało zostać bez dyplomu rosyjskiego i skończyć szkoły w Małopolsce, angielskim college’u lub Francji. Uczęszczał wtedy z wewnętrznym buntem i protestem na nabożeństwa prawosławne, nie chcąc wcale przejąć się tą zasadą, że Bóg jest tylko jeden. I wtedy owo „Hospodi pomiłuj“ wydawało się smagnięciem kazionnego bata, głosem więzienia, głosem moskiewskiej wyjącej tęsknoty w duszy niewyzwolonej i skąpo mającej słów.
Przejść na łono kościoła wschodniego? Czyż nie otwierały się jego objęcia, jak mogiła? Czyż nie czekała w nich hieratyczna sztywność i bizantyjska martwota?
Nabożeństwo się skończyło. Wyszli na plac. Wśród młodych brzózek przewalał się ociężale tłum, przeważnie włościański. Ciemne ubiory. Rzadko zajaskrawi się chustka, jak krzak malwy wśród szarzyzny wsi białoruskiej. Na szarawem niebie cztery cebulaste kopuły koloru farbki do prania. Cztery czapy, pod któremi, zdawało się, są zduszone cztery głowy, co chciały się podnieść ku przestworom.
Smarczek wlazł na sąg drzewa pod płotem cerkiewnym. Jak rudy kot, ruszał wąsami, wyparskując bez pośpiechu słowa. Obok Wasilewicza stanął przodownik policji i notował starannie efektowniejsze okresy krasomówcze. Nikt się jego obecnością nie płoszył i nie zwracał na mego uwagi.