Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Smarczek mył się, rozstawiwszy nogi i parskając jak foka. — Dosyć go już, — pomyślał Wasilewicz z utęsknieniem.
Ucieszył się, gdy we trzech znaleźli się znów na ulicy. Zwolennik Erenburga odsypiał jeszcze wczorajsze „skoki“. Szli do cerkwi. Wasilewicz był kiedyś przed wojną w tem miasteczku. Nie mógł go poznać... Czysto zamiecione ulice. Wysokie latarnie elektryczne. Gdzieniegdzie zgrabne domki europejskiego typu, kryte czerwoną dachówką.
Na zakręcie ulicy stała naprzeciwko pięknej, wysokiej latarni elektrycznej — latarnia naftowa. Słup już poczerniał i pochylił się na bok. Szkła latarni powybijały kule czy wiatr. Skrzeżetowicz zatrzymał się.
— Patrzajcie, to jakby spotkał się wschód i zachód na ulicy białoruskiej mieściny.
Na rogach ulic, na płotach, na gmachach znaczniejszych jaskrawiły się ręcznie malowane afisze. Zapowiadały to odczyt, to koncert orkiestry „Sokoła“, to wieczorek harcerski, to przedstawienie amatorskie lub zebranie towarzyskie.
— Co za intensywna praca, — dziwił się Wasilewicz, — no, proszę... Tu, gdzie nic nie było... Tylko czarne błoto, karty i wódka.
— Gdybyśmy tak umieli, dawno byłaby Białoruś świadoma, — z zazdrością rzekł Smarczek.
Weszli do cerkwi. Nabożeństwo jeszcze się nie skończyło. Wasilewicz patrzył na obojętne twarze ludzi, pochylających się w pas przy kładzeniu trójpalcem znaku krzyża. Jakaż to obca obrzędowość. O, Boże, Boże, we wspólnocie duchowej z nimi... Czyż zdoła... Na tę modłę wielbić Boga ukrytego za carskiemi wrotami.