Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czy aby się pani nie myli? — ironicznie powątpiewał Skrzeżetowicz, — zdarza się zrywać sokołom z uwięzi.
— A ten się nie zerwie, — oświadczyła panna stanowczo, — nie odprowadzi mnie pan?
— A pani dokąd?
— Do „Oazy“.
— Z kim?
— Z Szyrwitzem i jego kompanją.
— Och, z tym, — zmarszczył się Skrzeżetowicz, — mówiono mi, że to ajent bolszewicki.
— Mało co ludzie mówią, — obruszyła się niezbyt gwałtownie panna Antonina, — Smarczek też może przyjdzie, jeżeli kocią muzykę dla ministra skarbu odłożą do jutra.
Wyszli oboje. Wasilewicz leżał, oddając się przyjemnemu nastrojowi, jaki w nim wywołał „środek antyalkoholiczny“ panny Antoniny. Ale w pewnej chwili poczuł się niedobrze. Wyciągnął zimne ręce, szukając ratunku. Nie było koło niego nikogo. Przeniknął go straszliwy ból osamotnienia.
W zatrzasku obrócił się klucz. Wróciła żona, Wasilewicz słyszał, jak się rozbiera bez pośpiechu, ale nie miał sił zawołać. Pani Poluta, ociągając się, weszła do swojego mieszkania. Nie czekało na nią w tych ścianach nic dobrego. Potrąciła stolik i zrzuciła z niego kapelusz męża. Zajrzała do jego pokoju — nie było go tam. A więc nie wyszedł? Gdzież teraz jest? Czyżby znowu w pokoju panny Antoniny?
Nie lubiła jej pokoju. Rzadko tam bywała pomimo dobrych stosunków z wesołą i narzucającą się sublokatorką, bo w urządzeniu pokoju był dziwny brak dystynkcji. Raziło tam coś przywleczonego z Rosji: