Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

uległy lud, u którego nie dopytasz prawdy o jego uczuciach. Lud, który nie stworzył nic naprawdę własnego i nawet swej znikomej odrębności nie potrafił utrzymać. Był bliski spolszczenia, a potem zruszczył się bezopornie i bezświadomie. Zastąpił jarosławskiemi „sitcami“, „szapkami“, swoje białe siermięgi i margiełki, zarzucił gorsety u kobiet, zapomniał o pięknych deseniach samodziałów.
To była naprawdę bezosobowa czerń, która tylko dwa razy w swym letargu dziejowym dała samodzielny znak życia: mordując bł. Jozefata Kuncewicza i rozbijając dwory za bolszewików.
Jakaż różnica pomiędzy nimi a wyborowym synem ziemi polskiej, włościaninem z Krakowskiego lub Łowickiego. Jakże innym był ten lud piękny, polotny, który już na polach bitew wypisał ślad swego historycznego istnienia, a teraz wchodził na dobre w szranki dziejowe!
— Jakim, pocóż od nieb uciekłeś? — złapał go za łokieć zdyszany Skrzeżetowicz, który go wreszcie dopędził.
— Daj ty mi spokój z nimi! Bo powiedz mi, czemu ja nie mam pracować dla chłopa polskiego?
— Dlatego że ty musisz być z najbardziej upośledzonymi, z najciemniejszymi, — odgadł Skrzeżetowicz nagły skręt linji myślowej Wasilewicza.
Ten obrócił się gwałtownie.
— Z Gorkim trzeba iść na dno, — powiedział nienawistnie — z Andrejewym trzeba wołać jak jawnogrzesznica: — Jakie prawo masz być czystym, gdy ja jestem brudna? — Jakie prawo mam mieć kulturę i orle myśli, gdy tam, w wioskach, są myśli przyziemne, ciężkie, jak niedopieczony razowiec z otrębami, gdy