Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Z tymi panami mieli się spotkać. Opanowali oni bezkrytycznego Skrzeżetowicza, grając na jego uczuciach regjonalnych i przez niego zarzucali sieć na Wasilewicza.
Panowie zapoznali się i zajęli miejsca przy stoliku.
— Komu mnie sprzeda ten rudy Judasz Iskarjota? — pomyślał Wasilewicz o Smarczku.
Hryb zaczął kaptować Wasilewicza do Białoruskiej Hromady.
— Nie mogę się zgodzić, — rzekł Wasilewicz na odczepnego, żartobliwie, — jak stworzycie niepodległą Białoruś, to mi na amen odbierzecie Wasilewo. A ja chcę być obszarnikiem.
— Wielką własność polską się zniszczy, — ponuro rzekł Hryb, — ale my o was dawno mówimy. Wy nasz prychylnik, tak my postanowili ziemię waszą wam oddać. Będziecie mieć z łaski ludu.
Cały pański atawizm uderzył Wasilewiczowi do głowy, jak mocny szampan. Między wąsami obnażyły się długie zęby ze skrawkiem jasno-różowych dziąseł. Oczy rozszerzyły się i błysnęły strasznie. W stał i blednąc, przechylał się przez stół ku Hrybowi, który z obawą cofał się z krzesłem, aż uderzył niem o kolumnę.
— Wy — mnie? Smarczek i Hryb będą mnie dziedzicowi Wasilewa od piętnastu pokoleń własną moją ziemię nadawać?
— A zawsze ta różnica między białą a czarną kością, — odezwał się Smarczek z urazą, — zawsze jaśniepańska pycha, polska wada, która nam, Białorusinom, nie zda się na nic.
— Powiedzcie, wasz lud krwią swoją obronił tę ziemię, jak przodkowie moi? — rzucił wyniośle Wasilewicz.