Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wasilewicz powiedział twardo:
— Wszelkie takie reminiscencje człowiek może odrzucić, o ile tylko chce.
Prętkiewicz znowu usiadł na pniu i rysował, przekomarzając się z Anią, Wasilewiczowie poszli groblą dalej.
Olchy na grobli już zaczęły sypać czarny liść. Na krzakach jerzyn czerniały jagody. Dwa czarne wyboje biegły wśród traw.
Doszli do ostatniej piędzi ziemi na suchym gruncie — do olbrzymiej sosny z ławeczką darniową.
Stanęli tam i obejrzeli się na dwór. W ogrodzie na starych drzewach czerwieniały jabłka. Na niektórych jabłoniach wisiały owoce, jak krople żółtej oliwy. Gdzieniegdzie gęstsze od liści obsiadły gałęzie bladoróżowe kule.
— Przyszła jesień żywota, — cicho powiedziała pani Poluta.
Przemierzyła w myśli drogę przebytą. Była ciężka i bolesna. A oto na pniu zwęglonym zazieleniły się nowe pędy. Przebolała, przewalczyła. Uciszyła się w sobie. Patrzyła teraz na męża. Wszystkie złamania się zrosły. Niespożyta żywotność ludzkiej natury brała górę. Budziła się w niej dawna miłość. Inna. Silniejsza, głębsza, utkana z przywiązania i ofiary. Przeszła ona próbę ogniową. I zastaliła się tylko. W dniach boleści zadzierzgnął się przedziwny związek między nimi.
Wasilewicz jakby odgadł jej myśli. Wziął jej rękę i mocno uścisnął.
Nad olbrzymim obszarem błot zachodziło ogromne słońce. Obryzgało niebo czerwienią. Zjeżyło się krwawemi wytryskami. Odchodziło.