Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wewnętrznego. Umiała je udać, ale nie były jej wrodzone, nie były w niej samorzutne, szczepiła je czasami na pniu grubego sobkostwa i utajonych namiętności, ale nie przyjmowały się.
Teraz znowu zobaczyła piękno, które ją przerastało. Paliła ją głucha zawiść, że bez wysiłku, nie wiedząc wcale o sobie były dusze urocze i pełne aromatu, jak kwiaty. Jej nie wpuszczą do tego koła... A jednak ona podobała się samej sobie ze swym rozmachem i śmiałem braniem z życia garściami, co się da. Prawo do zagarniania dawało jej przeświadczenie o wartości estetycznej jej indywidualności. Była zakochana w sobie. Brak uznania i przytwierdzenia jej pretensjom życiowym raził ją i dotykał głęboko.
A przecie — tak łatwa była myśl, że trzeba doskonałość naprawdę, z wysiłkiem i wyrzeczeniem tworzyć w sobie, nie zaś udawać. A wtedy jej ciche promieniowanie przyciągnie ludzi wyższej kategorji, mających za sobą wiele kulturalnych pokoleń, mających dany sobie od urodzenia czar, dystynkcję, takt życiowy, mimowolną wyniosłość i rezerwę, trzymającą zdaleka nuworiszów ducha.
Tak, piękna udać nie można, poza nie zastąpi treści istotnej. Zawsze będzie raziła Wasilewicza szusami swej bujnej natury. Mało życia, aby wykonać tę pracę. A im to od urodzenia dano...
Szła upokorzona i zraniona. Byłaby wykonała ciężki trud i łamała siebie, odrzucając nawet uciechy zmysłowe. Ale musiałaby być pewna, że osiągnie wyższość bezwzględną nad wszystkimi. Rozpierały ją głuche ambicje.
Będąc dzieckiem, biegła koło gromady chłopców, bawiących się na środku wioskowej ulicy. Potrąciła