Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— I czemuż zacny towarzysz nie został w tym interesie?
Były pepeesowiec splunął pogardliwie.
— Takie tam zawracanie głowy... Mącenie we łbach ludu roboczego.
— Jednakże może pan opowie. Co mamy lepszego do roboty w taki ziąb?
— Ziąb bo ziąb, — zgodził się przyjaźnie włóczęga, można pogadać. Widzę, że pan inteligent. Dulca osoba chce? Na rozgrzewkę.
Podał papierosa Białeckiemu, który wziął go potrąciwszy po ciemku o szorstką i zimną rękę.
— Dziękuję. Więc słucham.
— Otóż było tak. Pracowano małemi kółkami, bo wsypy były straszne. Obrabiał nas jeden student z politechniki. Przychodzili my do niego co święto. Nas dwoje. Gała i ja.
Pomilczał trochę.
— Gała do bolszewików przystał, — powiedział nagle z nienawiścią.
— A pan — do amatorów świeżego powietrza. Śliczne skutki agitacji!
— A pan sobie mną aby ząbków nie wycieraj, — warknął nagle włóczęga, — taki fach dobry, jak i inny. Myślisz pan, że giełdziarze i paskarze, psia jeich mać, do cudzego dobra się nie dobierają? Tylko my bieliznę ze strychu zwędzimy, a oni nóż na gardło ludziom kładą. Także cnociarz z pod ciemnej gwiazdy!
— Oto widzi pan, jak ma być dobrze na świecie. My dwaj zziębnięci nędzarze zetknęliśmy się po to tylko, aby sobie zaraz dogryźć. A nawet niechcący.
— Sprawiedliwie pan mówi, — udobruchał się włó-