Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przywoływał ze łkaniem jasny uśmiech troskliwości i dobroci na ustach pani Poluty. Odtrąciła go. Nie poda dłoni pomocnej. Nie zobaczy go. Czy pójdzie na pogrzeb? Raz jeszcze poczuć na sobie jej wzrok, obejmujący go kołem świetlistem, do którego nie ma dostępu złe...
Z głębi alei wynurzył się czarny cień. Stąpa po cichu, złodziejskiemi krokami. Może stróż? Białecki siedział bez ruchu, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Człowiek zbliżał się, pogwizdując cicho. Zrównawszy się z Białeckim, stanął, wsunąwszy ręce w kieszenie. Zapytał chrapliwie:
— Frajer co za jeden?
— A pan kto?
— Amator świeżego powietrza, — zaśmiał się tamten, usiadł na ławce i zapalił papierosa.
W czerni nocy przychylnie rozpalał się i przygasał czerwony ogieniek. Po chwili nieznajomy zagadnął:
— Bezrobotny znaczy się.
— A bezrobotny, — odparł obojętnie Białecki. Nie krępował go ten nocny towarzysz-rzezimieszek czy bandyta. Nie czuł wobec niego wstydu.
— A poprawić losu frajer jeszcze nie próbował? Dobry środek na śmiałość — głód. Od strachu silniejszy.
— To nie dla mnie.
— Uczciwy a pokrzywdzony przez społeczeństwo, zdefinjował nieznajomy i zagwizdał pogardliwie.
— Jak na doliniarza czy pajęczarza wyraża się pan wcale tego...
Nieznajomy zaśmiał się przeciągle.
— Co nie mam się wyrażać! Pepeesem byłem. Broszurki czytałem.