Przejdź do zawartości

Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



XXI

Ania siedziała w swoim pokoju. Zapadał zmierzch jesienny. Czarne chmury stały za oknami. Wicher kołysał gwałtownie wierzchołkami nagich drzew. Wśród chmur jaśniał czerwono-żółty pas zachodu. Było zimno. W sąsiednim pokoju szklarz wprawiał zbitą szybę. Słychać było brzęk szkła — i stukanie o ramę. Ania radaby pójść przypatrzeć się temu, a przy sposobności wziąć kawałek kitu, by robić z niego różności, bo plastelinę swą całą już zużyła. Ale nie wolno jej było tam wchodzić, bo mogła się w pokoju z oknem otwartem przeziębić.
Ciotka, która się na miejsce panny Antoniny niedawno wprowadziła, gderała na służącą. Przez otwarte drzwi kuchni wchodził za pach gotującej się wieczerzy i prasowanej bielizny. Ania pobiegła do kuchni, żeby uprasować suknię dla lalki. Kuchnię zasnuwał już zmierzch. Miedziane rondle na półce ozdobionej papierową koronką mówiły mową bajek Andersena. Panujący dokoła nieład przykro ją uderzył.
Życie o tej szarej godzinie wydało się jeszcze bardziej szarem. Wszedł przekupień zostawiając drzwi otwarte na schody. Buchnęło stamtąd wilgocią i chłodem. Długo i natrętnie gadał z ciotką, wymieniając szklanki na stare gałgany. Ania prosiła, żeby ciotka wzięła kubeczek z kwiatkami, ale ciotka nie chciała. Odpowiedziała opryskliwie, że jest niegustowny i niech