Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wprowadzono chłopów o śmiałych i wyzywających spojrzeniach.
— A, mili znajomi, — witał kapitan, — braciszkowie Siewrukowie, znowu do kontrabandy? Małoście w pace siedzieli?
— Tak cóż, że siedzieli w pace? Granica blisko, jak nie zarobić? Zmiłuj się panoczku. Już i tak wszystko odebrali.
— Tak, — wyłożył sierżant na stół corpus delicti w postaci paki chustek i matetjałów, — a to było u niego za cholewą.
Kapitan patrzył na papierek, który sierżant mu przedstawił.
— O, choć niezgrabny, ale trafny plan terenu dokoła obwodu kompanijnego — zawołał. — Gdzieś ty się, ptaszku, tego uczył? Na kursach dywersyjnych w Mińsku? Widzieli tam ciebie.
— Kto widział? Ja sam nie był, jej Bogu, — z trwogą zawołał Siewruk.
— Już widzieli, — surowo odpowiedział kapitan.
Kapral, który sprowadził przemytników, ozwał się:
— Panie kapitanie, melduję posłusznie, jak nasza czujka ich brała, był tam z nimi jeszcze jeden cywil. Ten uciekł wgłąb naszego terenu. Strzelaliśmy za nim, ale po nocy nie da rady. Tera go patrol przyprowadziła.
— Dawaj tu tego cywila! Czy to nie ten, co uciekł przy aresztowaniu hurtka w Makaryczach? Kierował się na nasz odcinek ku granicy, potem go zgubili z oczu. Dawaj prędzej. To bardzo wielki drań.
Wasilewicz nie chciał wierzyć, gdy drzwi się otworzyły i kapral wprowadził — Szyrwitza.
Wyglądał, jak wilk z sierścią zjeżoną, obskoczony