Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Panna Zosia podeszła do mego. Przemówiła cicho:
— To jest pieśń Solveigi, która czeka na Peer Gynta, czeka do śmierci...
Głowa Wasilewicza opadła na piersi.
Nazajutrz rano obudził się na stancji sam. Oficerowie już się rozeszli do swych obowiązków. Ubrał się i począł się błąkać. Za domem ujrzał ławy po obu stronach długiego stołu. Siedzieli przy nich żołnierze. Była to godzina oświatowa. Wytrwale dukali wraz z porucznikiem z elementarza Falskiego.
Przed następnym domkiem stał szereg osób pod strażą żołnierzy. Wasilewicz wszedł do kancelarji kompanijnej. Przy stole siedział kapitan i porucznik Czupur. Przed nimi stała zapłakana kobieta z dzieckiem na ręku. Sześcioro innych chlipiących dzieci tworzyło za matką schodki, od najmłodszego do najstarszego w wieku lat 15.
Wasilewicz przywitał się.
— No, niech pan tu posiedzi i przyjrzy się życiu pogranicza, — wesoło zawołał kapitan.
— Co to za kobieta? — zapytał Wasilewicz.
— To? To kobieta, która ma mienie po tamtej stronie. Przerzuciliśmy ją z dziećmi na teren bolszewicki, a bolszewicy już czwarty raz przerzucają ją z powrotem. Zmarnowała się zupełnie z dziećmi. To taka zabawa w piłkę, ale żywymi ludźmi.
— Po co oni to robią?
— Po co oni to robią? Z powodu małpiej swojej złośliwości. No, matko, nie płakać tam — zwrócił się do kobiety — nakarmią was, a tam będziemy dalej myśleli, co robić. Ale już was nie przerzucimy. Sierżancie, odprowadzić. Następnych.