Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A nam wolno przyjść?
— O, pocóż! Będę się krępowała. Cóż tam zajmującego!
— Musimy skontrolować, czy pani nam nie demoralizuje żołnierzy.
— Jeżeli zachodzą obawy ze strony zwierzchności wojskowej...
— A właśnie... My też jesteśmy żołnierze. Przyjmie nas pani za słuchaczy.
— I mam niespodziankę.
— Niespodziankę! Niespodziankę! Pani jest nieoceniona!
— Jaką? Niech pani powie zaraz! Nie będziemy spali z ciekawości!
— No, to baczność! Zaraz pokażę!
Panna Zosia odsłoniła dywanik samodziałowy w kącie. Wystawił z niego szeroką, uśmiechniętą paszczę gramofon.
— Nastawić zaraz!
— Wiwat panna Zosia!
— Będziemy tańczyli shimmy w jedną parę! Wszyscy po kolei!
— A nie, — odparła panna Zosia, przykrywając dywanikiem instrument, — to dopiero na niedzielę.
— A teraz proszę do nas! Jest poważny obszarnik.
— Na jednym folwarczku z chlupoczącego błotka, jak cyranka — prostował Wasilewicz.
— Wszystko jedno! Obszarnik w czasie przeszłym. I kapitan, solidny żonaty człowiek...
— Solidność podpisem żony poświadczona.
— To proszę do nas na herbatkę. Pod opieką dwóch solidnych panów.
Panna Zosia zamknęła swój zakład społeczny i poszła.