Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niczu jeżdżą ekspresem, udzielam amnestji winowajcy! A kółko rolnicze?
— Sprowadziliśmy superfosfaty na oziminę. I nowy gatunek fasoli. Wyśmienity! Będę siała na wiosnę. Na przyszłą jesień zapraszam na nią.
Obco, ze złą polską wymową, zabrzmiał głos człowieka w czarnej koszuli:
— Panieczka tak długo chce tu być?
— A chcę — odparła panna Zosia niewesoło i zwróciła się do oficerów: — Pan Harelik zraża mnie do pobytu tutaj. Mówi, że w tej dzikiej okolicy kultura nie zapuści korzeni. Że lud odpłaci mi niewdzięcznością. Że tu niebezpiecznie być, bo granica blisko, a bolszewicy polskich działaczy nie lubią.
— Pan Harelik jest dobrze poinformowany o upodobaniach bolszewików, — rzekł ostro kapitan, — czy aby nie za dobrze?
Harelik spuścił oczy na katalog z doskonałem opanowaniem. Po chwili wymienił numer książki, otrzymał ją i wyszedł.
Wtedy panna Zosia zwróciła się do Wasilewicza.
— Zdaje się, że to pana córeczka była u mnie w zastępie. Nazywała się Ania. Bardzo głęboka i ładna natura. Teraz widzę, że bardzo do pana podobna.
Wasilewicz pobladł. Wie o nim... Jednak w oczach panny Zosi nie było potępienia, tylko ciepła przychylność.
— Panno Zosiu, — zawołał podporucznik, — prosimy o latarnię na niedzielę. I z sąsiedniej strażnicy przyjdą.
— A jakże! Mam przeźrocza do Prusa i Konopnickiej i do jednej bajki. Będę czytała. Nie napróżno kończyłam kurs deklamacji.