Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się nie schował! My koło każdej olchy obszukali! Cały olszniak nie większy, jak podwórko!
Wasilewicz brnął już po kostki. Oddalił się znacznie od drogi. Tu już po nim na zalanym wodą gruncie śladów nie zostaje. Latarnia zbliżała się mozolnie do wierzby. Nachylił się i dotknął powierzchni błota, wyczuwając twarde rośliny pod stopą. Były to krzemieniste skrzypy. Położył się na ziemi, kryjąc między rośliny twarz i ręce, które mogły bieleć w ciemności. Grunt ugiął się pod nim.
Chłopi byli już koło wierzby. Podnieśli wysoko latarnię i wodzili nią po okolicy. Wasilewicz patrzył przez źdźbła skrzypów na światło. Nie czuł w tej chwili ani chłodu i mokrej wody, ani też zapadającego się pod nim gruntu. Całe życie jego zatrzymało się na tem świetle. Refleks padł na niego smugą zgóry... Widzą... Koniec... O Boże!
Ale nie zdawał sobie sprawy, że jest już we wgłębieniu, poniżej poziomu równiny. Nad wgłębieniem tem stał las ździebeł dziesięciocentrymetrowych. Można go było odkryć tylko ze znacznej wysokości.
Z ulgą usłyszał głosy:
— Gdzież on się podział do licha?
— Ślad idzie do wierzby, a dalej ani-ani!
— Wciągnął go djabeł na dno, czy jak?
— Poszukaćby dokoła?
— Czy nie wiesz, że tu grząsko? Raz studnia się robi w jednem miejscu, raz w drugiem. Po nocy — nie daj Boże zejść z drogi!
— Więc co robić?
— W dzień go poszukać. Drogi me znając, nie zajdzie nigdzie.
— Kto w dzień ma czas?