Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przyglądał się zwitkowi węźlistych gałązek na wierzchołku środkowego konaru wierzby, który wydał mu się zdaleka głową. Usadowił się na niskim konarze. Postanowił drzemać, aż się trochę rozwidni.
Jakoż trzęsąc się z zimna, zadrzemał gorączkowo. W pewnej chwili ocknął się, jakby ktoś trącił go w serce. Był skostniały, przemęczony, zdawało mu się, ze się już z miejsca nie ruszy.
Nagle pole jego widzenia przeszyło czerwone światełko zdaleka. Zaniepokojenie zaczęło ssać go wewnątrz, jak pijawka, co przywarła do miejsca najczulszego.
— Błędny ognik na błotach? — pomyślał.
Światło szło, chwiejąc się, prosto na niego.
Zdaleka wiatr przywiał głosy.
Wasilewicz myślał przed chwilą, że zimniej, niż jemu, na świecie być nie może. Ale teraz poczuł śmiertelny chłód. Włos mu się zjeżył na głowie.
Zrozumiał, że tym razem idzie śmierć.
— Lepiej w topieli, jak w ich chamskich łapach, — zdecydował prosto i po męsku, — albo się uda, albo nie uda.
Macając kijem, zszedł w bok z wydeptanej drogi.
Na bagnach w głębokiej ciszy rozlegał się daleko głos.
— Czort pobieri, ot, tu ślad został w trawie.
— Może to szedł kto nad wieczorem?
— Czorta tam nad wieczorem. Ślad w stronę Hołowniańskiego lasu zwrócony. Tak długo na błocie ślad nie zostaje. Podniesie woda trawę i znowu gładko.
— Gdzież on poszedł?
— Może latarnię miał, to i poszedł, jak my.
— A może w lasku przed błotem się schował?
— Jak my w dziesięciu ludzi lasek przeszli! W błocie