Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ciemne koronki rozkłada w złotem powietrzu paproć — zanokcica, już od spodu osypana ciemnymi punkcikami zalążków.
Niechętnie ujrzał Wasilewicz ludzi. Wracali gromadą z kośby na błotach. Byli utaplani w wodzie po pas. Mieli płócienne koszule i kosy na ramionach. Kobiety ubrane były w spłowiałe spódnice z lnianego samodziału i bluzki z miejskiego kretonu. Przeszli, nie pozdrawiając go i wielokrotnie oglądali się na niego nieżyczliwie i nieufnie.
Wasilewicz podszedł aż do błot. Szła w dalekie horyzonty, w nieogarniony przestwór błot udeptana droga.
Stary człowiek w płótniance szedł, niosąc łapcie niedoplecione.
— A skąd wy? — zaczepił go Wasilewicz.
— Z Hołodnicz.
— Czy jest droga przez błota?
— A jest. Sioleto sucho, można przejść, tylko ze ścieżki ani na prawo, ani na lewo. Trafić w błoto — i zassie. Nie zostanie z człowieka ani czubka głowy. Tylko za nim czort zachichocze, a wilk koło tego miejsca zawyje.
— I dalekoż prowadzi ta droga?
— A daleko. Tam się skończy Zabołotne, gdzie wierzba sucha. A potem — nasze kwatery, Pławuszyńskie, a potem — Ostrowlańskie — i będzie las. A za lasem — już blisko wieś Hołownia. Tam teraz legjony są.
Wasilewicz poczęstował rozmownego starowinę papierosem. Obrócił się ku bagnom, których nie wybrał się nigdy osuszyć.
Słońce ogromne i czerwone stało nad błotami.