Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zaśmiał się ksiądz, — gdybym się przekonał, że nakręcając motory dusz ludzkich, nie wydobędę z nich energji narodowej, to lepiej już wziąć się do motorów Diesla.
Podszedł druh Siodełko, ocierając pot z czoła i wachlując się harcerskim kapeluszem. Postanowiono odbyć ćwiczenia wspólnie. Dziewczęta z panną Zosią stanęły na jednym pagórku nad zbożami — chłopcy — na drugim. Księdza wobec okazanej sprawności ze śmiechem zaciągnięto do szeregu — obskoczyły go wilczęta.
Ale gorąco szybko osłabiło energję. Oba zastępy wycofały się do lasku sosnowego i tam, rozsiadłszy się w cieniu, śpiewały „Rotę“.
Jedna dziewczynka odeszła na bok i skubiąc zerwaną gałązkę, przysłuchiwała się bezczynnie. Księdza uderzył w jej twarzy wyraz głębokiego zmartwienia. Panna Zosia zauważyła również jej odosobnienie.
— Czemu nie śpiewasz, Aniu? — zapytała, podchodząc do niej.
— Bo to polska pieśń, a ja nie jestem Polka, tylko Białorusinka i nie nazywam się Ania, tylko Nastula.
— To dlaczego należysz do harcerstwa polskiego? — namiętnie przerwała jej koleżanka, przestając śpiewać.
— To też tatuś nie chciał, żebym należała — odparła Ania, — bo tatuś i Polskę kocha, ale mówi: — Tam ciebie od Białejrusi odciągną. — Ale mamusia mówiła, że wycieczki zdrowe, więc się zgodził.
— A ty kochasz tatusia? — zapytał ksiądz Justyn.
Oczy dziecka zabłysły egzaltacją.
— Bardzo. Tatuś jest nieszczęśliwy. I Białoruś jest nieszczęśliwa.
Pieśń się skończyła. Na Anię zawołano: