Strona:Andrzej Strug - Z powrotem.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rzawszy się nawet, z zajadłością, z nienawiścią w sercu, mszcząc się na starym ojcu...
Straszny wieczór. I chociaż codziennie wspomina go, czuje dreszcz przerażenia, gdy żywiej ukażą mu się zdarzenia tego dnia. Pamięta je, jakby się to działo wczoraj.
Pamięta ten obmierzły, djabelski, przenikliwy głos:
— Niechże mnie tedy ojciec poprostu wyda tutejszemu żandarmowi. Toby była konsekwencja. Toby była..
Więcej już nie dosłyszał. Uderzył go. Tak — uderzył. Miał prawo. Jako ojciec i jako obrażony człowiek. Miał prawo. Lepiej było powstrzymać się, lepiej było wyjść z pokoju. Trzeba było w milczeniu spojrzeć mu w oczy. Trzeba było...
Tysiące sposobów uniknięcia straszliwej sceny wskazywały mu rozpamiętywania. Po tysiąc razy odrzucał czyjeś, niewiadomo przez kogo podrzucane mu do sumienia oskarżenie...
I po tysiąc razy utwierdził się w niezbitem przekonaniu: miał prawo.
Bo co za szatańska złośliwość, co za sztuka w. szarpaniu za wnętrzności przeciwnika — ojca! Co za świętokradzkie, chamskie grzebanie się w sumieniu. Wierzono przecie dawniej, że piorun strzela w takich synów!.
Co za czasy, co za niezrozumiałe obmierzłe czasy! Chełpił się bezwstydnie, że takich jak on jest już na tysiące, że siła ich rośnie z każdym dniem. To zna-