Strona:Andrzej Strug - Z powrotem.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I wielki, niepowstrzymany gniew, sprawiedliwy gniew ojcowski porwał go, ścisnął za serce, zatamował oddech, buchnął krwią do głowy, kurczem zwarł gardło. l porwał się stary z poduszek i zaniósł się w strasznym kaszlu. To już koniec — pomyślał — to już koniec, dusi mnie. Boże miłosierny, dusi, dusi...
W pokoju światło. Stary przymyka oczy i rzęzi i chrapie i chwyta uciekające wciąż powietrze.
Powoli uspakajał się pod kojącem zimnem okładów na chorem sercu, wypoczywał, czując koło siebie troskliwe krzątanie się. —
Niech brat usiądzie, lekarstwo.
— A możeby już zaczekać do rana?
— Nie można, doktór kazał.
Co za straszna gorycz. Co za bezlitośne pragnienie.
— Wody? Brat żartuje. Woda — to trucizna. Sto razy mówił doktór.
— Lodu... choć grudkę — jęczał stary.
Oddech staje się głębszy, spokojniejszy; półgłosem mówi coś siostra. Nie słucha, ale rad dźwiękom głosu ludzkiego. Poczciwa ta stara, poczciwa...
— Idź już, idź spać siostro, dobranoc.
— Posiedzę jeszcze, spać mi się nie chce. Poczytałabym, dobrze?
— Idź siostra spać, dosyć tego markowania!
— Dobranoc.
Znowu cisza, martwa, śmiertelna, nie do wytrzymania dla człowieka żywego. W tej naprężonej ciszy taiły się po ciemnych kątach pokoju przejmujące szepty i głębokie, bolesne westchnienia. Wyczuwało się