Strona:Andrzej Strug - Z powrotem.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Słuchał długo, ze wszelkiemi pozorami cierpliwości. Ale już od dawna zbierał się do lwiego skoku. Ze ściśniętemi pięściami i groźnie zmarszczoną brwią wpatrywał się w ciemności, jakby wróg stał tam, za oknem i czaił się ku niemu po nocy. Wreszcie porwał się z miejsca i zwrócił frontem do Janka. Był straszny.
— Teraz już dosyć! Mój panie! Ani słowa, uważasz? Słucham od dwuch godzin, choć kiszki się we mnie przewracają. Czy ośmielisz się zaprzeczyć, że słyszałem od ciebie to samo, słowo w słowo, już sto trzydzieści pięć razy? A jednak słuchałem! A jednak nie przerywałem! Dobrze. Otóż teraz moja kolej. Powiem ci coś nowego...
Po tym gwałtownym wstępie urwał i patrzył groźnie. Wreszcie zaczął zupełnie innym głosem i jakby odmiennym akcentem: wolno, wyraźnie, z dziwnemi intonacjami, przypominającemi kazania, i z giestami, które polegały głównie na klepaniu się po czole i zwracaniu się w tę właśnie stronę, gdzie nie było słuchacza.
— Karol Marx, którego znasz bodaj z nazwiska i z tego, co o nim drukowano w naszej chudej bibule, nie przypuszczałby nigdy — rozumiesz? — nigdy...
I tak dalej — i tak dalej... Aż dopóki nie zgasła im świeca.
Nazajutrz koło 10-ej wieczorem, kiedy blady sierp miesiąca zasunął się za lasy, obadwaj wędrowcy udali się za przysłanym przez Trzmiela wyrostkiem i przez ogrody, tyłami, przez opłotki, rowy i miedze zmierzali ku miejscu, gdzie na nich miał czekać stary prze-