Strona:Andrzej Strug - Portret.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rej lada moment miało się zacząć przekwitanie, w tym policzonym roku trzydziestym siódmym, wszystkie jej szatańskie ponęty wzmogły się jeszcze i odurzyły Siewierskiego od pierwszego spojrzenia.
Niepomny na nic, gdy tylko znaleźli się sami w salonie, porwał ją w objęcia. Bez żadnej obłudy podała mu usta. Zaprawdę — jak gdyby nic nie zaszło, jak gdyby rozstali się wczoraj.
T ak cudownie i gładko przeszli odrazu do dzisiejszego dnia swego życia. Nie pytali się siebie o te cztery lata, nie mówili sobie o miłości, nie czynili nad sobą żadnych uwag. Usłała się między niemi jakaś bezpośrednia najszczersza prostota. Jakby za wzajemnym porozumieniem, pomni na swoje lata, chwytali piękną chwilę i żyli nią — nie tracąc czasu o tej ich chylącej się już ku zachodowi godzinie życia.
W jej duszącym uścisku, na jej piersiach, u jej stóp zapominał o wszystkim, co nie było szczęściem, pięknem, rozkoszą. Wszelkie tragiedje, groźne pożary, które strawiły tyle jego lat, ponura tajemnica, przeżywana w samotnych cierpieniach, były niczym wobec jej bladoniebieskiego, cienkiego jak mgła penjuaru, haftowanego w srebrne gwiazdy. Zapach jej ciała jak czarodziejskie kadzidło odganiał wszelką troskę, nawet możliwość troski, porywał całą jego istotę, odurzał i pchał do rozkosznego szaleństwa.
Rychło poznał po sobie Siewierski, jak mocno się ongiś mylił, lekceważąc Narcyzę. To już nie było tylko cudne ciało i bogata zmysłowa wyobraźnia. W jej czarodziejstwach odkrywały się przepaście i głębiny, jej szał był przytomny, rozumny, w jej spojrzeniach widział